Pierniki
W tym roku wypełniliśmy dom ich zapachem mocno i świątecznie już na początku grudnia. Nie, nie przeniosłam się myślami do beztroskich czasów dzieciństwa. Nie wspominałam z rozrzewnieniem niecierpliwego podkradania tych unikatowych smakołyków z pieczołowicie skrywanego słoiczka, w konspiracji i pod osłoną nocy. Bo takich wspomnień nie mam. Za to w 100% zaangażowałam się w tworzenie nowej tradycji. W historii naszej rodziny zapisał się pierwszy akcent świąteczny.
Amelka
W sztuce kulinarnej przepadła. Odmierzała, mieszała, gotowała miód i cieszyła z możliwości poklejenia się ciastem po łokcie. Właściwie to razem się cieszyłyśmy - to takie ... łączące. Mela miała frajdę też ze ścierania cynamonu na swojej specjalnej malutkiej tareczce i - choć nie uskrobała ani ziarenka [cynamon twardy jest jednak] - dumnie obnosiła się przed wszystkimi, że 'Amelka ucirała cymymon'.
Stała tam ze mną ta nieduża panienka, bez wiedzy, kulinarnych doświadczeń, bez [oczywistej z racji młodego wieku] zręczności w łapkach, a jednak z tak wielkim zapałem, zaskakującą koncentracją i godną podziwu powagą. Nie liczyło się, że nie umiała, tylko to, że chciała umieć. I że wkładała w to serce. I że sprawiało jej to dziką przyjemność. Mnie - nie mniej.
Marysia
W obawie przez cieczą katarową, ciągnącą się nieprzerwanie z jej noska, mogła tylko przyglądać się pieczeniu. Przyszła jednak powycinać ciasteczka. I to był widok, który chwytał za serce. Jej małe rączyny radziły sobie tak sprawnie i tak urokliwie, że chciałoby się schrupać je razem z tymi ciastkami - choć jeszcze surowymi. Ciacha jej wychodziły, że ho ho! Dopóki katar nie zakręcił się w małym nosku i uciął uciechy i zabawę.
Pinićki na świenta
Kiedy pierniki wylądowały w piekarniku, oczęta Amelki roziskrzyły się w oczekiwaniu na efekty naszych wysiłków. Gdy w końcu się doczekała, zjadła swoje dwa ze smakiem, a resztę uroczyście odstawiłyśmy na święta. Codziennie, nawet po kilka razy podchodziła do talerza, pokazywała palcem i z pełną powagą powtarzała, że to 'pinićki na świenta' i że 'potujemy ciocię Paulinę' [ah jakże ciocia była wyczekiwana, bardziej niż te pierniki]. Ani raz nie skusiła się, aby podebrać choćby jedno. Na 'świenta' i koniec. Marysia za to czaiła się na nie bez najmniejszych skrupułów. Gdy tylko przypadek sprawił, że znalazły się w zasięgu rączek - bez wahania wykorzystała okazję. Amelka tłumaczyła jej jak umiała, że przecież to 'pinićki na świenta', ale jakoś jej nie przekonała. Cóż półtoraroczniak może wiedzieć o świętach?
Dopiekanie
Część ciasta została do dokończenia 'później'. Stolnica czekała, okruchy i resztki ciasta nie zdążywszy się jeszcze posprzątać, panoszyły się tu i ówdzie. One nie były na 'świenta', prawda? No. To Marysia podjadła je sobie bez skrępowania.
Koniec końców nic nie wyszło z tego dokańczania i nowe ciasto przygotowałyśmy dopiero w święta. Razem z ciocią Pauliną. Oraz z ciocią Karoliną i całkiem nowym wujkiem. Magia była, w tle choinka, humor był i wszyscy my byliśmy. "Lukier, miód, liryczne cudo" - można tę sytuację zwokalizować nucąc za Nosowską.
Najważniejsze, żeby było ...
Czy to ważne, że skończyłyśmy i pokolorowałyśmy je dopiero w drugi dzień świąt? Że nie leżały i nie kusiły nas w adwentowe wieczory? Czy coś się stało, że w końcu nie wylądowały na choince, choć kilka z nich miało takie przeznaczenie? Mimo wszystkich niedociągnięć było bajecznie. Domowo. Zimowo. Słodko. Miłośnie. Tak jak być powinno.
Jestem pod wrażeniem Waszych maleństw i debiutów kulinarnych. Piękne, rodzinne zdjęcia bijące miłością.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam w nowym roku
Ania D.
Dziękuję Aniu :) Nowy Rok ma urok - oby tak zostało.
OdpowiedzUsuńZdrowia i miłości :)