piątek, 17 kwietnia 2015

U Filewiczów dzieci nie grymaszą #1 Na dobry początek

Gdy w miniony weekend jechaliśmy pociągiem, wybiła godzina podwieczorku. Dziewczynki wlepiały niecierpliwy wzrok w Mężnego, przygotowującego dla nich owoce, a scenie przyglądała się z boku 2,5 letnia dziewczynka. Jak się okazało - typowy niejadek, za którym trzeba ganiać z łyżką i gimnastykować się, żeby łaskawie coś skubnął.

Nasze dzieci są jej przeciwieństwem - kochają jeść. Swoim apetytem i kulturą jedzenia imponują nawet naszym gościom. Zawsze przy stole, bez poganiania, gadek nad talerzem i pogardy dla mięsnych czy warzywnych kąsków. O tym, że mam w domu dwie małe Głodzille pisałam już w Wilczych apetytach. A teraz opowiem Wam jakie zaklęcia zastosowałam, żeby do tego doszło [trzeba jednak pamiętać, że nie wszystkie metody sprawdzą się w każdym domu, a to, co opisuję jest moim doświadczeniem]:

1. Wpędziłam w rutynę, wpisałam w schemat, zapętliłam odtwarzanie

Maluchy kochają powtarzalność i jest to dla nich szalenie ważne. Dlaczego? Przeczytajcie w tekście Regularne pory posiłków - jak to ugryźć. U mnie ustalenie schematu dnia było punktem wyjścia. Jedzenie było o tej i o tej godzinie i kropka - tak przy pierwszej stałej łyżeczce jak i teraz. O ten punkt zatroszczyłam się jeszcze przed rozszerzaniem diety. Przemyślawszy nasz domowy plan dnia i drzemek, dopasowałam do nich pory posiłków. Ta synchronizacja to fundament, na którym budowałam naszą piramidę żywieniową.

W początkach oczywiście było pod górkę, bo przecież dziewczyny [w II półroczu niemowlęctwa ofc] ani myślały czekać 3 h do kolejnego dania. Żądały mleka, a tymczasem miały już 2 lub 3 stałe posiłki. No ale trzeba było w końcu zacząć jasno zaznaczać kto jest nauczycielem, a kto uczniem i kto w pewnych sytuacjach ustala reguły. Stopniowo skracałam czas karmienia piersią między daniami aż zostały nam 3, a później 2 karmienia na dobę [przed śniadaniem i po kolacji]. Tłumaczenia jeszcze były pustymi dźwiękami, zrozumiałymi tylko dla mnie, ale nie zrezygnowałam z nich. Jak mantrę powtarzałam, że za chwilę będzie .... [np. jabłko]. Za chwilę, na drugie danie, jak tylko kucharz ogarnie ruszt. Urozmaicałam im oczekiwanie całą mocą swojej wyobraźni, a na koniec przesuwałam ustaloną godzinę posiłku na nieco wcześniejszą. Taki kompromis był potrzebny, bo po pierwsze nie zaburzał dziewczynkom nauki zrozumienia co oznacza to magiczne 'za chwilę', a po drugie - niwelował ryzyko przemęczenie dziecka. Z czasem zrozumiały kiedy i co jemy oraz że nie podjadamy nic pomiędzy.

Ale schemat to nie tylko jednakowe pory posiłków. To także stałe miejsce. Nasze dzieci zawsze wiedziały, że do jedzenia służy jedno miejsce - od pierwszego fotelika dla niemowląt, przez krzesełko do karmienia, po własne krzesło przy stole.

Dodam też rytuał przed jedzeniem. Każdy posiłek poprzedzony jest myciem rąk i różnymi sprawami - w zależności od pory: śniadanie jest po ogarnięciu porannej toalety, II śniadanie - tuż po 'Elmo', obiad - po drzemce, II danie - kiedy wraca tata, podwieczorek - po trzech książeczkach, kolacja - różnie, czasami zaraz po kąpieli, czasami po wieczornych bajkach.

Rytuały po jedzeniu też są ok. Np. u nas po zupie są piosenki [czytaj --> Bawimy się w piosenki]

2. Jadamy razem

Tego nie musieliśmy się uczyć ani dopracowywać. Zawsze lubiliśmy stołować się razem. Kiedy przyłączyła się do nas Amelka zaczęło się to trochę komplikować. Najważniejsze było jej danie, więc jedno z nas ją karmiło, drugie jadło, później pierwsze jadło, ale już na zimno. Mimo to zasiadaliśmy razem, nawet mieliśmy przystołowe zasady [np. nie odbieranie telefonów, nie odchodzenie w trakcie posiłku] i zwyczaje [np. buziak w ramach 'smacznego']. W późniejszych miesiącach strzępiłam sobie język tłumacząc, że od stołu odchodzimy dopiero po zjedzeniu, a jeśli zdecydujemy się odejść wcześniej to oznacza to koniec posiłku. Były protesty, a jakże, ale konsekwentne tłumaczenie i nasz własny przykład przyniosły pozytywne rezultaty. Każda z dziewczyn załapała.

Jeśli nie mamy możliwości jedzenia całą rodzinną grupą to pilnujemy, żeby przynajmniej zasiadać w podgrupach. Pół rodziny to też rodzina.

Często też przygotowujemy coś razem, nawet jeśli jet to zwykłe wyjmowanie produktów z lodówki. Dziewczyny to uwielbiają i czują się potrzebne.

3. Matka - nie samolot - nie lata z łyżką

Mega popularna praktyka - u nas nigdy nie zdobyła popularności. Dla mnie sprawa jest prosta: albo chcę, żeby dziecko jadło albo grymasiło. Bo oczywistym jest, że gonitwa za malcem z łyżką doprowadzi do rozkapryszenia. A dla mnie to wykluczone. Żadne latanie, z żadną łyżką. Wolałam zachęcać, pokazywać, że talerz czeka na stole i tęskni niż dać się wpędzić w wyścig. Wolałam tłumaczyć i pozwolić na drobne grymasy [tzw. wypróbowywanie rodzica], kiedy jeszcze dziecko było małe niż żeby urosło i foszki i kaprysiki przerodziły się w nieokiełznane fochmonstra i hiperhisterie.

Kilka trików na zatrzymanie dziecka przy stole opiszę w kolejnej części.

4. Bajki do obiadu.

Nie włączam i wszystkim odradzam. Po pierwsze: to tylko doraźna i pozorna pomoc, bo odwraca uwagę dziecka. Żeby ono rozumiało co robi, musi się na tym koncentrować - proste. Kiedy dziecko ogląda podczas jedzenia to trudniej mu też opanować sztukę samodzielnego manewrowania łyżką. Po drugie: na dłuższą metę jest to uczenie złego nawyku podjadania podczas oglądania.

Natomiast jak raz i drugi zacznie się oglądanie to później coraz trudniej będzie je wytępić. Lepiej nawet nie zaczynać. U nas działa obietnica, że bajka będzie PO. Oraz rzecz jasna dotrzymanie przyrzeczenia z wyraźnym zaznaczeniem 'super, że zjadłaś cały obiad, teraz zgodnie z obietnicą możesz obejrzeć bajkę'.


Wiem, że to brzmi trochę jak musztra wojskowa. Ale - jak w każdej kwestii wychowawczej - istotna jest forma realizacji. Jeśli schemat stanie się udręką i bezlitosnym reżimem, jeśli tłumaczenie okaże się pretensją i serią nakazów, w dodatku niejasnych i przekazywanych krzykiem - to będzie to patologia, nie wychowanie. Receptą na zdrowe wdrażanie powyższych punktów jest asertywność i konsekwencja w połączeniu z zapasem cierpliwości, łagodności i dozą zrozumienia. Dobrze jest też mieć pod ręką trochę zdrowego rozsądku, który podpowie w którym momencie można, a wręcz trzeba złamać ustaloną zasadę. Bo nie chodzi o to, żeby trzymać się planu za wszelką cenę, tylko żeby wszyscy czuli się dobrze w swojej rodzinie.

W praktyce wychodzi to zupełnie naturalnie, a dzięki konsekwencji można ustalić stałe pory posiłków w kilka tygodni. Wierzcie mi, warto poświęcić tych kilka tygodni na cierpliwe tłumaczenie i wysłuchanie narzekań, żeby mieć piękniejedzące dziecko do końca życia.

Poza tym w okresie buntu dwulatka to jest mega zbawienne. Wyobraźcie sobie, że Wasz anioł, który dotychczas był bezkonfliktowy i miły jak baranek nagle staje się bytem niezależnym, aplikującym na stanowisko domowego decydenta. I co wtedy? Zasady, które panują w naszym domu i których przestrzegamy wszyscy to niezawodny argument, pomagający w odrzuceniu aplikacji.


To tylko pierwsza część. W kopiach roboczych czekają na doszlifowanie kolejne punkty - jak uniknęłam zniechęcenia do jedzenia, jak konkretnie radziłam sobie, kiedy dzieci uzewnętrzniały swoje niepohamowane zapotrzebowanie za bycie decydentami, co robiłam, kiedy spotkałam się z odmową konsumpcji i czego na pewno nie wolno robić.

2 komentarze:

  1. O, to mamy bardzo podobne podejście do stołowania się dzieciaków :) No i żadnych - za tatusia, za mamusię, za babcię i samolocik.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Never! To podobno pierwszy życiowy szantaż rodzica wobec dziecka :)

      Usuń

Keep calm and leave a comment