Nasza rodzina się zaludnia. Jest głośniejsza, radośniejsza, coraz bardziej nieobliczalna i coraz bardziej ... głodna. Więcej buź do wykarmienia to bezlitosna próba matczynych sił kucharskich. Zwłaszcza kiedy nadchodzi taki etap, że na dwulatka zstępuje oświecenie o możliwości wyboru dania, łyżki, miski i pory konsumpcji; kiedy Małżon, dokonawszy holistycznego remontu kuchni domaga się swoich praw otrzymywania w niej obiadu (podczas gdy do tej pory z konieczności stołował się u swej teściowej); kiedy półrocznemu głodomorowi również zaczyna przysługiwać micha obiadowa; oraz kiedy mama karmiąca powoli może zacząć marzyć o jedzeniu innym niż gotowana marchew z gotowaną marchwią na bazie gotowanej marchwi przy akompaniamencie gotowanej piersi z kurczaka, ale nadal karmiącą matką pozostaje. Tak. To w takich zwłaszcza przypadkach nerw matczyny zostaje nadszarpnięty, sprowokowany i wyzwany na pojedynek gastronomiczny.
Jest wyzwanie. Kto go nie podejmuje ten cienias. Więc nie ma że boli, zabieram się do roboty.
Logistyka matczyną siłą, zatem wymyślam plan misji, komponuję listę produktów, wynajduję czas. Przeważnie dobieram składniki tak, aby ograniczyć się do dwóch wersji: jednej dla dzieci, drugiej dla nas (czasami jedna jest dla Marysi, a druga dla pozostałych, a bywały i osobne dla każdego). Każda z nich jednak jest bardzo okrojona i przystosowana do posiadacza słabszego żołądka. Bardzo dobrym krokiem było przekonwertowanie nas, rodzicieli jakiś czas temu na zdrową stronę gotowania. Zatem mogę stworzyć coś, co będzie zarówno smaczne dla wszystkich jak i przystępne dla Amelki. Ilość przypraw zmniejszaliśmy stopniowo. Sama nie wiem kiedy przestał nam przeszkadzać np. niesolony ryż, posypany tylko oregano. Czasami jednak wzdychamy z tęsknotą do smaków przeszłości. Wtedy nasze porcje urozmaicam dodatkową przyprawą, albo smażę zamiast piec. Bywa że ryż wrzucam na patelnię, dodaję kilka kropel sosu sojowego i już cieszymy się pysznościami niskim nakładem czasu. Nie terroryzuję nas tym, co niejadalne. Dla mnie to wątróbka i czosnek i one do naszej kuchni mają zakaz wjazdu.
Nie rzucam się z motyką na słońce i nie szykuję wystawnych obiadów podanych w towarzystwie ozdobnych roślin i oblanych finezyjnymi wzorkami z sosów. Na ten moment moją najbardziej wygórowaną intencją jest osiągnięcie sytości przez moją rodzinę. Raz porwałam się na fikuśne danie na konkurs (no i na nasz stół ofc) i tego dnia nie wyszłam z kuchni. Trauma jak nic. Dlatego nierzadko, w ramach oszczędności czasu ratują nas mrożone warzywa. Choć teraz, kiedy zaczyna się sezon do łask powrócą świeżutkie, soczyste, własne warzywa i owoce z ogródka. Staram się gotować na 2-3 dni. Dzięki temu zyskuję chwil kilka na relaks, np. przy szorowaniu garów, zdzieraniu kurzu z mebli lub równaniu rozległych pasm górskich z prania.
Cierpimy na chroniczny brak życia towarzyskiego (z tym, że to wynik również innych niezależnych czynników). Ale nie biadolimy, nie wybrzydzamy. Zagryzamy zęby. Staramy się ogarniać rozumem fakt, że to sytuacja przejściowa i tą myślą gromimy burze, które jednak z powyższych powodów czasami nas nawiedzają. Po skończeniu pierwszego roku dziecko ma już większe możliwości jedzeniowe, więc wachlarz potraw dla Marysi powiększy się o tyle, żebyśmy mogli czasami zunifikować nasze obiady i zredukować ich ilość do jednego wspólnego. Po drugim roku już w ogóle pokuszę się o niezwykłości kulinarne. Uwolnię głowę od mózgołomnej różnorodności posiłków i wyfrunę w świat. A w tej chwili cieszymy się ogromnym sukcesem, jakim jest utrzymywanie stałych pór posiłków. Zdarza się nawet, że tworzymy wtedy całkiem przyjemną rodzinną atmosferę.
No. Da się gotować, żeby nie zwariować. Grunt to organizacja, uruchomienie wrodzonej umiejętności robienia czegoś z niczego oraz nieustępliwe szukanie całego w dziurze.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Keep calm and leave a comment